Day 670 – San Francisco

Przeżyłem przygodę na Alasce, nieraz odwiedziłem Seattle, wpadłem nawet do Los Angeles. Ostatnim dużym miastem na zachodnim wybrzeżu USA, w którym nie postawiłem stopy było San Francisco. Do teraz.

DSC08248.JPG

Wyprawę do San Francisco planowaliśmy od dawna, ale zawsze brakowało czasu. Ja teoretycznie mogłem w pracy wziąć wolne kiedy chciałem, ale urlop to nie tylko chwilowy brak zarobków, co przede wszystkim zatrzymanie logbookowego licznika. I to w sytuacji, gdy zacząłem latać wielosilnikiem, w tym na wielosilnikowe cross country. Niektórzy uczniowie nie mogą sobie pozwolić na zatrzymanie szkolenia i w moją nieobecność byliby po prostu przydzieleni innym instruktorom.

Udało się jednak trafić na weekend, w którym moi uczniowie czekali na progress checki albo mieli inne zajęcia. Ponieważ nie mogliśmy go z dużym wyprzedzeniem zaplanować, wyjazd był spontaniczny i kompletnie nieprzygotowany. Postanowiliśmy wyruszyć samochodem z Portland w czwartek wieczorem i wrócić w poniedziałek rano. Do przejechania mieliśmy 635 mil, czyli jakieś 1050 km. Google pokazywało, że uda nam się to w mniej niż 10 godzin, ale wszyscy znajomi zgodnie twierdzili, żeby liczyć godzin 12. Tak więc dojechać na miejsce mieliśmy w piątek rano i zostać do niedzielnego popołudnia.

Rzeczywiście wyjechaliśmy w czwartek, ale zanim się zebraliśmy była już 20:00. Po drodze jakieś jedzenie, szukanie otwartego Starbucksa w Salem… Gdzieś około 2 rano oczy zaczęły mi się kleić, widziałem może na 100 metrów i musiałem się zatrzymać. Niestety na I-5 rest areas znajdują się co 60-70 km i trzeba było jakoś dotrwać. 15-minutowa drzemka i próbujemy dalej, ale dociągnąłem tylko do następnej rest area i padłem. 2 godziny snu poprawiły trochę sytuację i znów ruszyliśmy. Tym razem prowadziła Kalyne, a ja przyglądałem się farmerskiemu krajobrazowi Północnej Kalifornii.

DSC08188.JPG

Około 8 rano zgłodnieliśmy, poza tym musieliśmy uzupełnić zapas kofeiny w organiźmie. Przy drodze zauważyliśmy reklamę knajpki przy lotnisku Willows-Glenn County Airport (WLW) – to był znak że trzeba się zatrzymać. Restauracja mimo wczesnej (jak na weekend) pory była prawie pełna. Dostaliśmy wielkie, tłuste śniadanie, dolewki kawy i możliwość podładowania telefonów, czyli wszystko czego było nam trzeba. Zdecydowanie polecam WLW na weekendowego „$100 hamburgera”.

DSC08185.JPG

Kontynuujemy naszą podróż na południe. Do San Francisco wjechać można na dwa sposoby: podążać I-5 oraz I-80 do Oakland i później przez Bay Bridge, albo zboczyć z I-80 w kierunku oceanu, przez Novato, San Rafael, włączyć się w legendarną 101 i dotrzeć do miasta przez Golden Gate Bridge. Wybór był oczywisty. Widok mostu Golden Gate gdy wyskakuje się z tunelu na 101 jest niesamowity. Byliśmy trochę zdezorientowani, ale na szczęście zauważyliśmy skręt na wzgórze Marin Headlands.

DSC08217.JPG

Z Marin Headlands rozpościera się wspaniała panorama na całą zatokę i oczywiście na jej najsławniejszy landmark – Golden Gate Bridge.

DSC08219.JPG

Po drogiej stronie wzgórza woda i bunkry.

DSC08227.JPG

Zachwycając się widokiem mostu odpoczęliśmy chwilę i ruszyliśmy do San Francisco. Przejazd przez most jest płatny ($6) ale tylko w jedną stronę. Zbudowany w 1937 roku ma 2.7 km długości.

DSC08255.jpg

Przejechawszy przez Golden Gate Brindge zatrzymaliśmy się przy małym centrum pamiątkowym, skąd można było zrobić kolejne piękne zdjęcia, tym bardziej że coraz szybciej się wypogadzało.

DSC08274.JPG

Zwiedzanie zwiedzaniem, ale musieliśmy się pochylić na pewnym problemem. Otóż nie mieliśmy zarezerwowanego noclegu. Po wjeździe do San Francisco zatrzymaliśmy się przy kilku motelach, ale nigdzie nie było miejsc. Nie bardzo chcieliśmy też płacić po $150 za noc, a tanie motele w Oakland miały nienajlepsze opinie o bezpieczeństwie w okolicy. Zaparkowaliśmy na pierwszej lepszej ulicy w centrum (którą jak się później okazało była słynna Hyde Street) i poszliśmy do kawiarnii jak najszybciej coś znaleźć. Z pomocą przyszedł nam serwis Airbnb, w którym można zarezerować nocleg u prywatnych właścicieli domów czy mieszkań. Wysłaliśmy kilka zapytań licząc na szybką odpowiedź i… udało się! Ale o tym za chwilę. Skoro mieliśmy już gdzie spać, mogliśmy się wybrać na mały spacer.

DSC08282.JPG

Wycieczka do Alcatraz dość szybko wyleciała z naszych planów. Bilety na promy były wyprzedane na kilka dni do przodu – trudno, trzeba będzie do San Francisco jeszcze kiedyś wrócić. Mimo to widok na wyspę jest wspaniały, nigdy nie myślałem że znajduje się ona tak blisko miasta. Idąc w dół Hyde Street dotarliśmy do najbardziej obleganego przez turystów miejsca, czyli Fisherman’s Wharf.

DSC08292.JPG

Początkowo wydaje się, że jest to dzielnica wyłącznie ze sklepami z pamiątkami, restauracjami dla turystów, ale jest kilka miejsc które warto zobaczyć, np. stare mola z których dawniej odpływały statki i promy, wyparte z czasem przez mosty.

DSC08291.JPG

Fisherman’s Wharf to także Pier 39, czyli miejsce gdzie spotkamy odpoczywające lwy morskie (uchatki kalifornijskie). Ich odpoczynek jest wątpliwy, gdyż wszystkie próbują przekimać się jednen na drugim, tyle że co chwilę komuś nie pasuje niewygodna pozycja i zaczyna się rozpychać, wydając przy tym głośne dźwięki.

DSC08298.JPG

W dzielnicy jest też kilka muzeów, my nie mieliśmy zbyt wiele czasu więc zaglądnęliśmy tylko do Musée Mécanique z wielką kolekcją zabytkowych (działających!) maszyn grających i automatów do gier. Z Fisherman’s Wharf udaliśmy się z powrotem do samochodu – w Berkeley byliśmy umówieni z Texem (właścicielem naszej „kwatery”).

DSC08289.JPG

Berkeley oddalone jest od San Francisco o jakieś 20 minut jazdy, więc stosunkowo blisko. W piątkowe popołudnie próba wydostania się z miasta zajęła nam prawie godzinę i Tex czekał już na nas w marinie.

DSC08311.JPG

Ah tak, zapomniałem wspomnieć, że nocleg udało nam się znaleźć na żaglówce: 27-stopowym Ericsonie! Oczywiście cała łódź należała do nas. Czy mogliśmy trafić na coś lepszego?

DSC08308.JPG

Noc w porcie była spokojna i wyspaliśmy się bardzo dobrze. Rano obudziła nas wspaniała pogoda, szkoda tylko że nikt nie przyszedł nam zaserwować śniadania na naszym jachcie. Podjechaliśmy do centrum Bekeley i przesiedliśmy się w podmiejski pociąg (BART), którym szybko dostaliśmy się do San Francisco. To był dzień pełen zwiedzania.

DSC08315.JPG

Zaczęliśmy od Civic Center – dzielnicy gdzie siedzibę mają lokalne władze i różne instytucje publiczne, ale także muzea, teatr, opera. To w tych budynkach podpisano Kartę Narodów Zjednoczonych (ustanawiającą ONZ) i Traktat pokojowy z San Francisco. Dalej udaliśmy się do Moscone Center (znanego z wielu expo i konferencji, na przykład prezentacji nowych produktów Apple)…

DSC08324.JPG

… oraz Yerba Buena Gardens. Swoją drogą Yerba Buena była pierwotną nazwą miasta San Francisco.

DSC08332.JPG

Stoi tam na przykład ponad 100-letnia działająca karuzela…

DSC08323.JPG

… i ogólnie jest to przyjemne miejsce, gdzie można sobie chwilę odpocząć będąc w centrum miasta.

DSC08335.JPG

Skręcamy na północ i idziemy na Union Square – plac wokół którego pełno dobrych sklepów, domów towarowych i drogich hoteli.

DSC08339.JPG

Ulice zaczynają robić się coraz stromsze, ale nie dajemy za wygraną i docieramy do bramy Chinatown.

DSC08349.JPG

Chinatown w San Francisco uchodzi za najstarsze i jedno z największych skupisk Chińczyków poza Azją. Mimo to są oni ściśnięci na bardzo małej powierzchni. Pełno tu sklepików z towarami „Made in China”, co w tym przypadku jest akurat zaletą, bo świadczy o ich autentyczności…

DSC08350.JPG

Zbliża się pora obiadowa, zaglądamy więc do przewodnika i zbaczymy trochę z „turystycznej ścieżki”. Przy skrzyżowaniu ulic California i Polk mieści się Swan Oyster Depot.

DSC08364.JPG

Kolejka przed wejściem informuje nas, że niestety nie zostaniemy obsłużeni, bo szef knajpy dał im kartkę „last customer”, ale jeśli bardzo chcemy możemy z nim porozmawiać. Tak też zrobiliśmy i to my staliśmy się pilnującymi końca kolejki, a żeby milej się nam czekało, dostaliśmy po kuflu Anchor Steam.

DSC08366.JPG

Swan Oyster Depot to tak naprawdę rodzinny sklep z owocami morza, z długą ladą dla konsumujących na miejscu. Sałatka z krewetkami, ostrygi, kanapki z łososiem – wszystko świeże i przepyszne. Naładowani energią mogliśmy ruszyć w dalesze zwiedzanie. A że po jedzeniu człowiek robi się leniwy, pora przesiąść się na jakiś zmechanizowany środek transportu.

DSC08376.JPG

W San Francisco jest to oczywiście słynny tramwaj. Nie sposób się do niego dopchać na początkowej czy ostatniej stacji (szczególnie na trasie Powell-Hyde), ale już w połowie drogi dość łatwo jest wsiąść, a tramwaj zatrzymuje się na co drugim skrzyżowaniu (a dokładniej na samym środku skrzyżowania).

DSC08388.JPG

Przyjażdżka w dół Hyde Street jest rzeczywiście niezapomniana, szczególnie jeśli kieruje wesoły tramwajarz i co chwilę rozbawia podróżnych, na przykład tuż przed największym spadkiem ulicy mówiąc, że to jego pierwszy dzień w pracy. Podróżując po wewnętrzej stronie jezdni trzeba przy mijankach uważać i mocno przycisnąć się do wagonika…

DSC08393.jpg

Samo kierowanie tramwajem wymaga sporej wprawy – do dyspozycji kierującego są dźwignie do chwytania podziemnego kabla i nożne hamulce. Trzeba mieć też trochę siły, bo na ostatnim przystanku tramwaj musi być obrócony o 180° – ręcznie, na drewnianej okrągłej platformie.

DSC08394.JPG

Znów byliśmy w rejonie Fisherman’s Wharf. Podeszliśmy do starej fabryki czekolady Ghirardelli na mały deser.

DSC08396.JPG

Powoli zaczynało się ściemniać. Przeszliśmy wzdłuż nadbrzeża, później przez Little Italy (gdzie zatrzymaliśmy się na pizzę w Tony’s), w końcu dotarliśmy na Filbert Street, która będąc jedną z najstromszych ulic świata prowadzi do wieży Coit Tower. W międzyczasie nad miasto zaczęła nadciągać słynna mgła.

DSC08400.JPG

Niestety Coit Tower była już zamknięta, ale z samego wzgóra Telegraph Hill widok jest wart wysiłku. W dół zeszliśmy schodami Filbert Steps, które są kontynuacją Filbert Street po drugiej, jeszcze stromszej, stronie wzgórze. Tym sposobem, mijając domy z ogródkami do których jedyny dostęp jest właśnie po wspomnianych schodach, dotarliśmy do dzielnicy finansowej, skąd wsiedliśmy z pociąg BART i wróciliśmy na nasz jacht w Berkeley.

DSC08402.JPG

Nazajutrz na marinę przyjechał Tex i zaprosił nas na wspólny rejs po zatoce. Z wielkim żalem odmówiliśmy – niestety, musieliśmy powoli wracać do Oregonu. Gdybyście potrzebowali niedrogiego noclegu w okolicy San Francisco i nie boicie się standardu „campingowego” polecamy wam żaglówkę Texa.

DSC08414.JPG

Pora był już wczesnolunchowa, a my wciąż bez śniadania. Szybkie poszukiwanie czegoś smacznego w Berkeley i trafiamy na wspaniałe kanapki z przegrzebkami u Gregoire. Kilka ulic dalej odwiedzamy pierwszą kawiarnię-sklep sieci Peet’s Coffee z małym „muzeum” (w porównaniu z pierwszym Starbucksem ciekawiej i bez tłumów, a kawa oczywiście lepsza).

DSC08419.JPG

Zanim opuścimy Berkeley, musimy jeszcze odwiedzić instytucję, z której miasto znane jest w całym świecie, czyli Uniwersytet Kalifornijski.

DSC08435.JPG

Pora powoli żegnać się z San Francisco. Chcieliśmy sobie jeszcze przejechać samochodem przez miasto, czym przypłaciliśmy potężnym korkiem przed bramkami opłat na most Bay Bridge. Kiedy wreszcie przepchaliśmy się most i downtown, przejechaliśmy przez hippisowski Haight, wzdłuż Golden Gate Park, i skierowaliśmy się na północ w kierunku mostu Golden Gate Bridge.

DSC08437.JPG

Czekał nas jeszcze jeden przystanek przed powrotem do Oregonu: Sausalito. To małe miasteczko po drugiej stronie mostu od San Francisco powstało jako centrum przemysłu stoczniowego podczas II wojny światowej, a obecnie ze względu na swoją malowniczość stało się popularne wśród turystów i artystów.

DSC08441.JPG

Niestety nie mieliśmy czasu na dogłębne zwiedzanie. Zatrzymaliśmy się tylko na pyszny clam chowder w restauracji Fish i ruszyliśmy w dalszą drogę.

DSC08444.JPG

Powrót nie był aż tak męczący jak trasa do San Francisco, ale i tak spędziliśmy w podróży ponad 12 godzin, zaliczając jedną drzemkę i kilka przystanów, między innymi w miasteczku Weed – trudno nie zjechać z autostrady widząc znak „Weed – Next 3 Exits”. Do Portland dojechaliśmy w godzinach wczesnoporannych. Znów drzemka i na 14:00 do pracy. Home sweet home.

DSC08448.JPG

Nasza wycieczka do San Francisco była zdecydowanie udana, szczególnie jak na dość spontaniczny wypad. Szkoda, że nie mogliśmy zostać dzień dłużej, bo w mieście jest co robić, a okolica jest piękna. Z drugiej strony jest to zawsze powód, żeby do San Francisco jeszcze kiedyś wrócić…

21 komentarzy do wpisu “Day 670 – San Francisco

  1. A wiec ryzykujac podsumowanie, tak na dzien dzisiejszy (styczen 2013) wydaje sie ze ciagle jestes w Hillsboro i ciagle bawisz sie w instruktarz lotniczy no i INS nie sciga ciebie za bezprawny pobyt/prace w US. A jak tam twoi chinscy studenci, czy ktoregos biedaka odeslano z wilczym biletem z powrotem za kiepskie wyniki?

  2. Świetnie, że wróciłeś z wpisami, fajnie się czyta. Mam nadzieję, że niedługo pojawią się też posty „lotnicze”, czego sobie i innym zagorzałym czytelnikom Twojego bloga życzę :) Z góry wielkie dzięki

  3. @Michal z KOAK

    Nie sadze zeby taki numer zrobil. Za duzo do stracenia. Jesli juz to mogl zostac znajdujac legalna droge. Jakkolwiek, osobiscie uwazam ze powrot do Polski czy nawet do UE to duzy blad w obecnej sytuacji.

  4. @Michał: żadnego z moich uczniów nie odesłali, niestety kilku ich kolegów wróciło do domu, w tym jeden za to, że zamiast mieszkać w mieszkaniu studenckim przeniósł się do swojej tajwańskiej dziewczyny i nie reagował na groźby.

    @termi: normalnie, w WordPressie można ustawić datę.

  5. @Michal Milos Powodem relegowania było zamieszkanie z dziewczyną, czy fakt, że dziewczyna jest z Tajwanu. BTW Jakiś TW musi tam być.

  6. Myślałem, że zima zmusi Cię do nadrobienia zaległości, ale okazało się inaczej. Mam nadzieję, że przynajmniej masz dobry powód…

  7. Michał, może w następnym poście napiszesz Nam coś, o Twoich dalszych planach?

    Co do tego wpisu, to jest świetny, jak każdy!

    Pzdr, Patryk

  8. Idzie jesień i zima, postów nié ma i nié ma,
    Czyżby blog ten już poległ na dobre?
    Czy li będzie nam dane czytać posty lubiane,
    O stalowych rumakach przestworzy?

  9. Michał, są szanse na jakieś nowe wpisy, czy to definitywny koniec bloga? BTW Coś ostatnio lotnicze blogi nie maja najlepszej passy…

  10. Szkoda, wielka szkoda że tak mało wpisów. Każdy czyta się z wielką przyjemnością. Dobre to były czasy jak odkryłem tę stronę i zacząłem jeden po drugim wpisie czytać bez ograniczeń:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *