Day 2 – 30 mil na rowerze

Alez ten dzien byl meczacy! Budzik ustawilem sobie na 9:30, ale i tak obudzielem sie juz po 8. Ogarnalem troche swoje bagaze, a nastepnie wybralem sie rowerem na zalatwianie roznych spraw. Na poczatek przydaloby sie konto w banku. Wybralem Bank of America, bo konto jest darmowe i maja blisko kilka ATM (banko/wplatomatow). Obsluga klienta jest genialna, od drzwi ktos sie przedstawia i pyta w czym moze pomoc. Zostalem skierowany do Craiga, ktory zgadl ze przyjechalem do szkoly lotniczej (pewnie po torbie) i ze wszystko zajmie tylko kilka minut. Po zebraniu ode mnie danych (co ciekawe, nic nie kserowal, normalnie nie do pomyslenia) dostalem kilka tymczasowych czekow, jakies kwitki do wyplat i od razu karte platnicza! Co prawda bez imienia, bo ta wlasciwa przyjdzie poczta, ale moge juz normalnie w pelni korzystac z konta. Na koniec zapytal czy chce od razu zrobic wplate, po czym wyszedl ze mna do ATMa i powiedzial co i jak.

Dalej potrzebowalem miejscowy numer telefonu. Jeszcze bedac w Polsce sprawdzalem rozne oferty, najtaniej wychodzi T-Mobile (bo mam iPhona i jedyna konkurencja ktora dziala na odpowiednich czestotliwosciach jest AT&T). Za $50 dostajemy nielimitowane rozmowy i smsy, co moze wydawac sie drogo, ale tu po pierwsze placi sie tez za odebrane rozmowy i smsy, a po drugie dzieki Skypowi mam stacjonarny polski numer, przekierowany na komorke i dzieki temu moge bez limitow rozmawiac z kim chce. T-Mobile byl zaraz obok banku, ale niestety nie mieli akurat prepaidow. Okazalo sie, ze w nastepnym centrum handlowym jest inny „T” i tam powinni miec. Nastepnym, bo tu glowna droga jest Cornell Rd. przy ktorej jest doslownie wszystko…

Pojechalem wiec szukac kolejnej „plazy”. Warto wspomniec o tym jak fajnie sie tu jezdzi na rowerze, wszystkie glowne ulice maja na skraju pas dla rowerow (choc przez caly dzien spotkalem moze 4-5 innych rowerzystow). Gorzej jest, gdy chcemy skrecic w lewo, a ulica ma 5 pasow w jedna strone, ale wystarczy na szczescie wystawic reke i wszyscy nas przepuszczaja.

Nastepne centrum handlowe to Streets of Tanasbourne, co jest juz w innym miescie. Ogolnie super fajnie wyglada – nie jest to ani galeria w naszym stylu, ani wielopowierzchnowy sklep z parkingiem. Jest to raczej male miasteczko z uliczkami i kazdy sklep miesci sie w osobym budynku. Udalo mi sie kupic karte sim, po czym usiadlem w Starbucksie zeby skorzystac z internetu. Swoja droga, Starbucks tutaj jest tanszy niz w Polsce…

Postanowilem pojechac teraz do kolejnego centrum (Tanasbourne Center) do Best Buya kupic iPada. Laptop, ktorego zamowil mi w zeszlym tygodni Lukasz utknal gdzies w magazynie FedExa, wiec potrzebowalem szybko jakies urzadzenie do internetu (wieksze niz telefon). Z reszta i tak mialem na iPada przeznaczone pieniadze, wiec nie byl to wymuszony zakup. W Best Buy od razu ktos do mnie podszedl kiedy szukalem odpowiedniej polki i pomogl wszystko znalezc. Zapytalem czy moga go od razu aktywowac, bo nie mam komputera. Sprzedawca nie byl pewien, ale wyslal mnie do innego dzialu gdzie jest tzw. Geek Squad i oni niby pomaga ludziom ze wszystkimi problemami z komputerami i elektronika. Powiedzieli, ze nie ma problemu i 5 minut pozniej mialem gotowego iPada.

Obok Best Buya byl Target, taki sklep z wszystkim od ubran, przez kosmetyki, muzyke, meble, elektronike, na czesciach samochodowych konczac. Kupiem kilka rzeczy do mieszkania, a ze wiekszosci klientow jechala z pelnymi wozkami, a ja mialem te kilka szpargalow w rece, to jak mnie pani z obslugi zobaczyla to specjalnie dla mnie otwarla kolejna kase zebym nie czekal! Oniemialem :)

Po wyjsciu ze sklepu zorientowalem sie, ze obok jest DMV (Department of Motor Vehicles). Potrzebuje wyrobic sobie Oregonskie prawo jazdy, wiec trafilo mi sie idealnie. Troche zmartwila mnie gigantyczna kolejka meksykoli, poza tym okazalo sie ze w tym DMV mozna tylko wymienic prawo jazdy, a nie mozna wnioskowac o nowe ani zdawac egzaminow. No trudno, zalatwie to w poniedzialek. Zjadelem za $5 duza bulke w Subwayu i pojechalem dalej, w kierunku tzw. TV Highway (Tualatin Valley Highway) przy ktorej jak twierdzil sprzedawca z Best Buya, jest wielu dealerow samochodowych.

O droge zapytalem goscia z reklamami na kiju. Dokladnie, to to jest duzy kij i jedna reklama, a zadaniem tego czlowieka jest machac kijem w gore i w dol w czasie kiedy mijaja go samochody. Pokazal mi w ktorym kierunku jechac, powiedzial ze jak znajde parking z meksykolami to mam skrecic w lewo i strasznie mnie zalowal ze musze jechac tak daleko tym prymitywnym srodkiem transportu. Coz. Faktycznie byl to kawalek, z reszta tak naprawde to juz kolejne miasto (Bevearton). Dotarlem na parking, gdzie stalo z 10 ciezarowek sprzedajacych meksykanskie zarcie a przy kazdej stolik z przybyszami z poludnia. Chcialem nawet zrobic zdjecie, ale widzac ich wyraz twarzy jak wyciagam aparat, uznalem ze nie jest to najlepszy pomysl. Skrecilem w TV Hwy i po kilku minutach znalalem pierwszego dealera. Ledwo podjechalem od razu wyskoczyl do mnie sprzedawca i zapytal jakiego auta szukam. Powiedzialem, ze czegos do $4000, na co on stwierdzil ze naturalnie maja i takie, ale gdzie indziej i ze mozemy tam razem pojechac. OK.

Po drodze okazalo sie ze gosc jest przybyszem z Meksyku (no a jak), nie bardzo wiedzial gdzie jest Polska, ale mniej wiecej kojarzyl ze Niemcy to kraj w Europie. Dojechalismy na plac, gdzie nie bylo nic szczegolnego, choc jeden Cadilac wygladal ok. Mial co prawda ponad 200 tys. mil przebiegu, ale byl zadbany. Przejechalismy sie z powrotem do tamtego salonu. Auto prowadzilo sie dobrze, ale moj meksykanski przyjaciel przybral forme legendarnego sprzedawcy samochod, co mnie zaczelo troche frustrowac. Kompletnie nie wiedzial nic na temat samochodu, ale na kazdy mozliwy sposob wychwalal podczas jazdy jego zalety. „Man, what’a car”, „Cadi is da best”, „Is has Bose premium sound system, man, Bose is da best”, „Man, chics get crazy about Cadilacs”, „Just put some 20” chrome rims and you’re the boss”, „Wow, feels great, huh?” no i tak dalej. Po tej jezdzie probnej poszlismy do budynku i zaczely sie negocjacje. Najpierw wypisal mi kompletne wyposazenie samochodu, przy czym prawie w kazdym slowie zrobil jakis blad (ale sam wspomnial ze „man, English is so hard”). Nastepnie poszedl sie skonsultowac i wroci, z cena $2995. Powiedzialem ze musze sie zastanowic, co troche mu sie nie spodobalo i robil wszystko zebym kupil to auto od razu. Wypisywal mi za ile ten Cadi byl wczesniej wystawiony, ze oszedzam kilka tys. dolarow, ze dostane 30 dni na ewentualna wymiane na inny samochod, ze jak cos sie zepsuje to oni mnie nie oleja tylko sie mna „zaopiekuja” (czyli zarobia), ze nad czym sie tu zastanawiac, przeciez jestem doroslym facetem, ze jak nie mam kasy to nie jest problem, bo oni mi ufaja, itd. W koncu poszedl po jakiegos szefa, obejrzelismy raz jeszcze samochod, wskazalem na swieza plame oleju pod silnikiem. Oczywiscie zaraz sie dowiedzialem, ze natychmiast to naprawia, „no problemos, man”. W koncu ten szefu zrozumial ze nie kupie tego auta, kazal meksykolowi spadac i oswiadczyl ze mnie rozumie, ze to nie jest auto dla mnie i zebysmy sie przeszli po placu gdzie ma troche lepsze samochody i na pewno cos znajdziemy. W sumie jeden Mercury Sable z 2003 by mi podszedl, moza niebieskim kolorem. Przejechalismy sie po okolicy, a sprzedawca przyjal taktyke zaprzyjaznienia sie ze mna. Opowiadal mi jak to przyjechal z Iraku 25 lat temu, ze byl w Polsce w 1993 roku, ze tez ma licencje pilota (i byl dosc zorientowany, wiec albo mowil prawde albo byl genialnie przygotowany). Tym razem nie naciskal tak bardzo na zakup i bardzo dobrze, bo i tak nie mialem $6500. Pozegnalismy sie i pojechalem dalej.

Po drodze odwiedzilem jeszcze kilku dealerow, ale nauczony dzisiejszym doswiadczeniem na kazda zaczepke odpowiadalem ze chce na raz sam poogladac co stoi na placu. Dobrze ze mialem ten rower, bo na piechote to w zyciu byl nie mial sily wszystkiego przejsc. Samochodow na sprzedaz jest mnostwo, ale w wiekszosci w przedziale $8000-$15000, albo totalne szroty. Chyba jednak kupno u dealera nie wchodzu w gre, lepiej poszukac na Craigslist kogos kto prywatnie sprzedaje. Duzo szansa ze auto bedzie w lepszym stanie, a cena napewno o wiele nizsza.

W koncu zaczelo sie powoli robic ciemno, wiec postanowilem wracac do domu. Chcialem podjechac pociagiem, ale akurat mi uciekl i nie chcialem czekac 20 minut na kolejny, poza tym szkoda mi bylo $2.30 na bilet. GPS wyliczyl mi do domu 8 mil, phi. Niestety takie phi to nie bylo, bo teraz stal sie lekko pagorkowaty. Odwiedzilem kolejne miasta (Cedar Hills, Aloha), zabladzilem na zamknietym osiedlu domkow, znalazem siedzibe Nike i w koncu dotarlem do Orenco, czyli czesci Hillsboro zaraz obok mnie. Postanowilem jeszcze skoczyc do Winco kupic cos do jedzenia. Mialem tez troche wiecej czasu, niz ostatnio z Gosia i Lukaszem i blizej przyjrzalem sie asortymentowi i cenom. Winco to tani sklep, wiec ceny sa mniej wiecej takie jak u nas. Problem jest tez taki, ze w USA wszystko jest w takich wielkich opakowaniach, ze nie ma szans zrobic zakupow majac do dyspozycji jedynie rower. Kupilem wiec tylko wielka butle Coli, ogromne opakowanie czipsow (nie znaja tu paprykowych, dramat!) i dwa jogurty z miejscowej mleczarni w Tillamook, bo Gosia twierdzila ze sa calkiem dobre.

Wracajac juz calkiem po ciemku do domu, spotkalem sie z pierwszym negatywnym zjawiskiem tutaj, tzn. grupa jakis gowniarzy zwyzywala mnie przez otwarte szyby samochodzie, chyba dlatego ze mialem gorsza fure, bo krzyczeli „nice ride, jackass!”. Hmm.

W domu udalo mi sie troche zapoznac z moim wspollokatorem, pogadalismy, wydaje sie w porzadku, aczkolwiek czasami go nie rozumiem, np. wzial wstal z krzesla i poszedl spac bez slowa :) Jutro moze wyciagne go z domu do jakiegos sklepu, bo nie mamy w tym mieszkaniu wielu rzeczy poza gigantyczna lodowka, gigantyczna kuchenka, gigantyczna mikrofalowka i w miare normalna zmywarka. Mamy jeszcze toster i kawiarke, ale nie mamy nawet kawy ani filtrow, ani czajnika, a co gorsza ani jednego talerza albo kubka. On ma zgrzewke plasikowych jednorazowek, ale ja chyba wole takie staroswieckie tradycyjne, wielkokrotnego uzytku. I przydalyby mi sie normalne male lyzeczki, bo te ich male to sa wielkosci naszych do zupy…

2 komentarzy do wpisu “Day 2 – 30 mil na rowerze

  1. No widzę, że Cię wciągnęło na maksa. Fajnie, że możesz realizować swoją pasję. Twojego bloga kiedyś przeczytałem prawie całego za jednym razem, a potem śledziłem na bieżąco. Będę Tobie kibicował.

    Co do USA, to przypomina mi się moja fascynacja tym krajem. Miałem co prawda raptem kilka popołudni na zobaczenie tego i owego, ale byłem pod ogromnym wrażeniem. Trafiły mi się Hawaje i San Francisco.

    Jak możesz to pójdź sobie do jakieś fajnej restauracji. Standard obsługi u nas nie do osiągnięcia.

    Pozdrawiam.

    Bartek.

  2. Powiem szczerze, taka formuła bloga (bardziej ogólna) podoba mi się jeszcze bardziej. Czekam na kolejne wpisy :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *