Day 194 – TDO, KLS, SPB

Niedzielne popołudnie, można by się gdzieś przelecieć. Pogoda nie jest za pewna, dlatego nie planuję zbytnio oddalać się od bazy. Najpierw skoczę na północ „zalegalizować” cross country do Toledo, WA – tam jeszcze nie lądowałem. Dalej wracając na południe wyląduję w Kelso i Scappoose. Stamtąd na wschód, czołgając się pod class C, zahaczę o Grove, Troutdale, Valley View, Sportsman (Newberg) i wrócę do Hillsboro. Taki rajd po okolicznych lotniskach, których nie mam jeszcze w logbooku.

Plan jak zawsze był ambitny. Jakieś 15 minut przed odlotem zaczęły pojawiać się na horyzoncie (i radarze pogodowym) rozbudowane chmury kłębiaste, chwilę później zaczął padać deszcz. Wydając pozwolenie na start kontrolerka poinformowała o „moderate intensity precipitation” na przedłużeniu pasa. No nic, zobaczymy…

Skierowałem się na wyliczony heading i wszedłem na 3000 stóp. Przede mną duża chmura, którą postanawiam ominąć po nawietrznej. Muszę też zejść na 2500 ft. Samolotem zaczyna dobrze telepać, redukuję prędkość do 85, choć trudno tak naprawdę podać konkretną wartość bo wskazówka ciągle lata w przedziale 75-95. Z niepokojem patrzę na ziemię, do której mam nie więcej niż 500 stóp. Jakby jeszcze tego było mało, nie mogę się skontaktować z McMinnville Radio aby aktywować plan lotu – ani na 122.45, ani na 122.6. Wracam na częstotliwość wieży w Hillsboro i proszę ich o pomoc. Chwilę później dostaję potwierdzenie że FPL jest aktywny.

Zbliżając się do rzeki Columbia postanawiam że będę leciał nad wodą – co znacznie poprawia mój komfort psychiczny (większa wysokość nad terenem), ale z drugiej strony powoduje kolejne niechciane turbulencje, bo wąwóz Columbii działa jak tunel wiatrowy. W okolicach Kelso natura daje mi trochę odpocząć i spokojnie przygotować się do lądowania w Toledo.

IMG_0227.JPG

Lotnisko KTDO niestety nie posiada pogodynki, dlatego pozostaje przesłuchać AWOS z oddalonej o 14 mil Centralii. „Wind: calm”. Na wszelki wypadek przelatuję nad lotniskiem próbując odnaleźć pomarańczowy rękaw – niestety bezskutecznie. Do wyboru mam dwa kierunki pasa – 24 i 6 (Amerykanie pomijają zero). W związku z tym, że na prostej do pasa 24 jest wielka chmura i dość intensywny opad deszczu postanawiam spróbować lądowania na pasie 6. Przelatuję nad lotniskiem i wchodzę na lewy downwind. Tu staje się jasne, że wiatr nie jest „calm” bo jestem spychany w kierunku lotniska. Kręcę na lewy base, ale raczej nie wyrobię się z zakrętem na final. Przelatuję więc na wprost, robię zakręt o 180° i próbuję zaatakować final z prawego base’a. Tak jest znacznie łatwiej, ale i tak nie udaje mi się ustabilizować na tyle, żeby lądowanie było bezpieczne. Go around!

Tym razem zostawiam sobie więcej pola do manewru na lewym kręgu. Na finalu wygląda to nawet w miarę nieźle, ale rzuca mną niemiłosiernie i zastanawiam się czy nie lepiej po prostu się poddać i wylądować w Centralii. Ale jednak spróbuję… Nad progiem pasa robi się bardzo nieprzyjemnie i znów decyzja może być tylko jedna: go around!

Chmura, która wcześniej blokowała prostą do 24, przesunęła się na południe i pomyślałem żeby spróbować podejść na przeciwnym kierunku. Opcja ta wydawała się o tyle lepsza, że przed progiem pasa 6 rosną dość wysokie drzewa. Wymanewrowałem na final do 24 i nagle tubulencja zredukowała się do minimum, a gdyby nie konieczność podchodzenia krabem za względu na crosswind, mógłbym uwierzyć w komunikat pogodowy z Centralii. Tuż po prawej stronie progu pasa zobaczyłem też strzępy starego rękawa – i wszystko stało się jasne. Wiatr na podejściu do 6 był nie dość że boczny, to jeszcze grubo tylni. W takich warunkach wcale się nie dziwię, że próby lądowania nie były zbyt udane…

IMG_0229.JPG

Kołowanie z powrotem i pora na Kelso. Wznoszę się tylko do 2500 ft, wyżej nie da rady ze względu na chmury. Tym razem pogodynka mówi „Wind: 270 at 10, gusting 15 (…) wind variable between 220 and 320”. Jakby nie mógł być po prostu gusting z jednego kierunku… Krąg w Kelso wykonuje się tylko po jednej stronie lotniska – po drugiej jest góra. I to właśnie góra powoduje takie a nie inne warunki, a im bliżej góry tym gorzej. Podejście do 30 jest jednak o niebo lepsze niż w Toledo. Lądowanie „na lewe kółko” i zjazd z pasa. W międzyczasie jakiś turbinowy helikopter startuje do kręgu, czekam więc aż zrobi touch and go i odlatuję za nim.

Kolejny punkt na trasie to Scappoose. Znów zmagania z wiatrem, ale generalnie dość rutynowe. W czasie kołowania zastanawiam się co dalej. Sprawdzam na iPadzie pogodę w Troutdale – widzialność 3 mile. Patrząc w tamtym kierunku mogę zaobserwować spore nagromadzenie granatowych chmur. Szczerze mowiąc trochę się zmęczyłem tymi trzema lądowaniami. Może najlepszym pomysłem będzie po prostu powrót do domu? W dodatku licznik hobbs jakoś tak niecodziennie na mnie spogląda tymi 4444.4…

IMG_0230.JPG

Ustawiam się na pasie i rura. 2400 RPMs, oil pressure and temperature on green, airspeed alive… PTAKI! Zdejmuję obroty żeby dać im odrobinę więcej czasu na rozeznanie sytuacji. Uciekają. Z powrotem pełna moc, rotate i wznoszenie do 2500 ft.

Po kilku minutach zgłaszam się Hillsboro Tower nad Cornelius Pass i zmierzam w kierunku prawego downwindu do 30. Lądowanie i na parking. Uff, się zmęczyłem dzisiaj…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *