Day 186 – Friday Harbor

San Juan Island

San Juan Island, w tle Victoria (Kanada)

Czy potrzeba czegoś więcej, aby zachęcić do przeczytania relacji z mojego najdłuższego do tej pory lotu cross country?

Początek był standardowy: pożegnanie z Hillsboro Tower, kontakt z Portland Departure/Approach, wejście na 4500 ft i kierunek północny. W przeciwieństwie do ostatnich lotów postanowiłem tym razem nie używać do nawigacji iPada, ani też samolot nie miał GPSa. Chodziło o to aby powoli przygotowywać się do wymagań egzaminu na licencję zawodową, gdzie trzeba „meldować” się na checkpointach z dokładnością do 3 minut. Daje to też sporo satysfakcji, jeśli doleci się na miejsce bez dodatkowych pomocy.

Po wejściu na wysokość przelotową

Pogoda zapowiadała się całkiem nieźle. Widzialność fantastyczna i dużo słońca. Na zdjęciu poniżej widać nawet lotnisko PDX (powyżej i na lewo od mostów). Drobne chmury tu czy tam, ale najczęściej nie bezpośrednio na mojej trasie – poza jedną dokładnie na Kelso, która zmusiła mnie do chwilowego zejścia na 3000 ft.

Columbia i PDX

Kolejne checkpointy mijałem z dokładnością do 1 minuty. A więc Kelso, Chehalis-Centralia, Olympia. Ruch jak na słoneczną niedzielę był znikomy – z jednym samolotem spotkałem się gdzieś w połowie dystansu, drugi przeleciał pode mną nad lotniskiem w Olympii. Widać go na ostatnim i przedostatnim zdjęciu – ciekawe komu uda się wypatrzyć.

 
Jeśli już mowa o Olympii – tym razem chciałem sfotografować to miasteczko z powietrza. Wbrew temu co mi się wydawało nie wygląda ono z góry zbyt malowniczo… (capitol stoi na lewo od okrągłego jeziora)

Downtown Olympia

Najwyższa pora wyciągnąć Seattle Terminal Area Chart i na wszelki wypadek zweryfikować czy na trasie lotu nie znajduje się gdzieś przestrzeń klasy B.

En route

A skoro nie, to można nadal spokojnie zachwycać się widokami za oknem!

 
I mijać kolejne checkpointy: prywatną wyspę Herron Island (152 mieszkańców) oraz lotnisko w Bremerton. Stamtąd już dobrze widać downtown Seattle.

 
Kilka minut później przelatuję nad strefą zakazaną P-51 (tylko do 2500 ft). Co tam mają ciekawego? A nic, jedynie serwis atomowych łodzi podwodnych (na zdjęciu fragment).

Łódź podwodna

Od tego miejsca krajobraz zaczyna się całkowicie zmieniać. Pojawia się coraz więcej wody, a coraz mniej lądu. Wokół góry i zachodzące słońce. Taki spokój. I cisza w eterze na Whidbey Approach. Magiczna atmosfera.

 
Ale to i tak nic w porównaniu z widokiem na „ostatniej prostej”. 20 mil do przelecenia nad wodą.

San Juan Islands

Aż chciałoby się zawrócic i uchwycić ten moment jeszcze raz! Słońce jednak chyli się ku zachodowi i najwyższa pora przygotować się do lądowania we Friday Harbor na wyspie San Juan (na archipelagu o tej samej nazwie).

 
Wyspa zdobyta! Pierwszy raz doleciałem gdzieś, gdzie nie można tak po prostu dojechać samochodem.

Friday Harbor Airport

Po zaparkowaniu i otwarciu drzwi od razu poczułem się w wyjątkowym miejscu. Powietrze pachniało jak na wakacjach nad morzem, roślinność wyglądała jakoś inaczej, a wokół idealna cisza. Zanim zacząłem myśleć co dalej, zabrałem się za tankowanie wehikułu. Był to mój pierwszy kontakt z samoobsługową stacją dla samolotów – ach żeby tak w Polsce…

 
Wszystko odbyło się bardzo sprawnie, więc przyszła i pora żeby pan pilot coś zatankował (oczywiście kawę!). Głównym powodem dla którego pofatygowałem się do Friday Harbor była rekomendacja Tomka, że z lotniska można w 5 minut dojść na nogach do miasteczka. Pojawił się tylko jeden problem – żeby wydostać się na zewnątrz należało znać kod do furtki. Przeszukałem miejscowy pilot lounge – bez skutku. Postanowiłem więc iść wzdłuż płotu z nadzieją, że któraś brama będzie otwarta albo chociaż znajdę na niej zapisane hasło. I nie pomyliłem się! Kod to: 123.

 
Przed wylotem z Hillsboro instruktor podpisujący mój Flight Manifest powiedział żebym nie startował z Friday Harbor później niż o 22. Manager lotniska jest na tym punkcie bardzo uczulony i wysyła później skargi – dlatego nie miałem zbyt wiele czasu na wczasowanie. Na początek wstąpiłem do napotkanego hotelu Best Western zapytać co jeszcze w mieście będzie o tej porze czynne. Dostałem mapkę i trzy propozycje. Okazało się, że z lotniska do „downtown” jest rzeczywiście 5 minut. Friday Harbor jest bardzo małe i na stałe mieszka tam tylko 2000 osób. Centralną ulicą jest Spring Street, przy której znalazłem otwartą restaurację i mogłem napić się szybkiej kawy przeglądając atrakcje wyspy.

Na kawce

Widąc na zegarku zbliżającą się 21:40 dokończyłem napój i zszedłem jeszcze na chwilę do portu, gdzie akurat cumował prom.

 
Na teren lotniska udało mi się wejść korzystając ze znacznie bliższej bramy (i supertajnego szyfru). Zanim jednak przygotowałem się do odlotu, sprawdziłem samolot i uruchomiłem silnik dochodziła już 22:10. Mam nadzieję, że znają tu pojęcię kwadransu akademickiego.

Świadomość lotu nad wodą w nocy nie działa uspokajająco. Dobrze że w pobliżu jest kilka lotnisk, a od razu po starcie wspiąłem się na 5500 ft żeby mieć czas na ewentualne działanie. Powrót przebiegł jednak zgodnie z planem i po około dwóch godzinach przełączałem się z Seattle Center na Portland Approach, gdzie kontroler powitał mnie bardzo żywym głosem słowami: „Hello, hello, welcome back!”.

Kilka minut później wylądowałem w Hillsboro bogatszy o 4.5 godziny lotu i tyleż samo wspaniałych wrażeń.

6 komentarzy do wpisu “Day 186 – Friday Harbor

  1. Jeśli pozwolisz, to chętnie bym uczestniczył w wyborze tego samolotu którym miałbym później latać :)

  2. Użytkownicy Flight Simulator X znają to lotnisko lepiej niż własną kieszeń (wystarczy go włączyć nie zmieniać lotniska startu i kliknąć leć, po czym znajdziemy się tuż nad Friday Harbor).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *