Day 1 – początek

Zaczynamy! Po kilku dniach przygotowań, załatwiania najróżniejszych spraw, żegnaniu się z rodziną i znajomymi, pakowania całego swojego dobytku do dwóch dużych walizek i podręcznej torby wyruszyłem na szkolenie do USA.

Embraer LOT na lotnisku w Krakowie

Zawsze uważałem siebie za osobę otwartą na świat, jak i na różne zmiany. Pisząc ten fragment siedząc na miejscu 31A Boeinga 757 Continental Airlines z Paryża do Newarku zaczynam się jednak zastanawiać czy jestem otwarty na zmianę swojego świata. Wciąż trudno mi uwierzyć, że nie wrócę dziś wieczorem do domu, ani jutro, ani pojutrze…

Czytelnikowi tego stricte lotniczego bloga należy się w tym miejscu mała uwaga. Formuła tej strony będzie musiała dostosować się do moich nowych potrzeb – dotychczas było to pisanie o samolotach, teraz prawdopodobnie będę musiał się wygadać na wiele innych tematów, bo wszystkie osoby które dotychczas rozmawiały ze mną na codzień zostały w Polsce. Można się więc spodziewać moich przemyśleń na temat Stanów, codziennego życia, emocji i uczuć związanych z pozostawieniem wszystkiego 9 stref czasowych na zachód… Oczywiście nie zabraknie też tematów lotniczych, opisu szkolenia, ale mimo to pewnie wielu osobom ta zmiana wcale się nie spodoba – w takim wypadku radzę czytać tylko wybraną kategorię.

Wracając do początku dzisiejszego dnia. Po pobudce o 5:30, szybkim prysznicu, śniadaniu i dopakowaniu ostatnich rzeczy do bagażu, rodzice odwieźli mnie na Balice i zaczekali ze mną do boardingu na rejs LOTu do CDG. Nigdy nie przeżywałem żadnego bardzo emocjonalnego pożegnania, pewnie dlatego że nigdy nie wyjeżdżałem dłużej niż na dwa tygodnie, więc i tym razem obyło się bez morza wylanych łez. Lot do Paryża spokojny, buła z szynką nawet smaczna.

Na miejscu widok terminala przywołał u mnie wspomnienia z ostatniej wyprawy do Paryża i nocy spędzonej na tym lotnisku… nigdy więcej! Tym razem też wcale nie było fajnie, bo pomimo próby nie udało mi się zaczekać na kolejny lot w saloniku Lufthansy. Nawet fakt, że mówię po francusku nie pomógł, ale może przynajmniej dzięki temu uniknąłem problemów kiedy na ekranie czytnika kart pokładowych w checkpoincie wyświetlił się wielki czerowony komunikat, a panie z security po angielsku rozumiały tylko New York. A w skrócie chodziło o to, że salonik znajduje się przy gate’ach które lecą do Schoengen. No trudno, jakoś przeżyję 3 godziny w tym muzeum żelbetonu.

Po zjedzeniu przy gate’cie tarty z gruszkami (a co, w końcu to Francja) znów pojawił się kolejny problem: słyszę swoje imię i nazwisko w głośnikach (a konkretniej wołali Miszel Milos, serio! – znajomi z liceum wiedzą o co chodzi). Mam podać swój adres na miejscu dla US Customs. Hmm… ciekawe po co, a raczej dlaczego wołali tylko mnie i jakiegoś Carlosa, który z resztą się nie pojawił. Podałem adres szkoły, bo żadnego innego nie znam. W końcu przyszedł czas boardingu, pokazuję paszport i kartę jednemu z pied noirs, jest ok, przechodzę i zaraz słyszę za sobą „sir, stop, come with me”. Hmm? No to idę do gate’u obok i zostaję przekazany innemu pracownikowi lotniska. Po chwili już wiem o co chodziło – musiała mi zadać pytanie czy sam się pakowałem (skłamałem, pomagała mi mama). Tak? No to można iść do samolotu.

Boeing 757 Continental Airlines na lotnisku w Paryżu

Kolejny odcinek, czyli z CDG do EWR odbywa się na pokładzie 757, co jest mniej typowe bo zwykle za Ocean latają szerokokadłubowe samoloty. Mnie tam nie przeszkadza, to i tak największa maszyna jaką dotychczas leciałem, a bilet był w dobrej cenie. Poza tym Continental jako chyba ostatnia amerkańska „tradycyjna” linia ze Star Alliance trzyma jeszcze standard – ekrany z VOD w kazdym fotelu, a nawet normalne gniazdka elektryczne. Jedzenie wjechało od razu po starcie i było nadzwyczaj smaczne – kurczak z serem, makaron, fasolka do tego sałata z dressingiem, bułeczka z masłem oraz deser: szarlotka. No i prawdziwe metalowe sztućce.

Jedzenie na pokładzie

Cofając się kilka minut, jeszcze przed startem poznałem (chyba) tą sławną otwartość Amerykanów. Obok mnie usiadło starsze małżeństwo i od razu zapytali dokąd lecę, ooo daleko, nasza córka mieszka w Portland, że ładnie tam, a po co?, pilot? – to wspaniale, a ten Kraków to w górach jest? itd. Ja natomiast wiem, że są z NY, byli na tygodniowej wycieczce we Francji, najpierw na Lazurowym Wybrzeżu, później w Prowansji, a na koniec 3 dni w Paryżu, że pogoda była wspaniała i żałują że tak krótko… I to wszystko jeszcze przed pushbackiem! Aż się trochę przeraziłem, ale na szczęście już w czasie kołowania wszyscy zajęli się swoimi ekranami.

Też tak zrobiłem i postanowiłem zobaczyć nową „Drużynę A” – bzdura straszna, ale nawet śmieszna i pełna scen ze sprzętem latającym. Teraz patrzę na mapkę, jesteśmy 3:52 i 2998 km od celu, gdzieś na Oceanie przed St-John’s, lecimy z prędkością 420 kt na 35000 ft QNE, OAT wynosi -44 C czyli jest stosunkowo ciepło (ISA dev +11). Szkoda że nie ma innych bajerów i nie moża wykorzystać więcej wiedzy z kursu ATPL.

Mapa przelotu z Paryża do Nowego Jorku

 

***

Kontynuuję nadawanie z pokładu Boeinga 737 (też Continental), a konkretnie z miejsca 37F. Właśnie skończyłem konsumować Chicken Wrap, mix sałat z Farm Kitchen Ranch Dressing, opakowanie Baby Carrots i Double Chocolate Crunch Bar. Generalnie jestem mile zaskoczony serwisem pokładowym, ponownie.

Jedzenie na pokładzie

Wracając jednak do poprzedniego lotu, po kilku godzinach stał się on trochę nudny, próbowałem się przespać, ale średnio wychodziło mi znalezienie dogodnej pozycji. Muszę też dodać, że od dziś rozumiem dlaczego ludzie, których na to stać podróżują w klasie biznes – na długim locie najbardziej upierdliwy jest brak miejsca z przodu i przede wszystkim na boki. To tak jak ostatnio jechałem 14h pociągiem TLK w 2. klasie, ale wracałem już w pierwszej.

Na godzinę przed lądowaniem dostaliśmy ciepłą bułę z szynką i serem oraz snack box z czipsami i czymś słodkim. Było to bardzi mądre posunięcie, zważywszy na fakt że po wyjściu z samolotu spędziłem godzinę w kolejce do urzędnika imigracyjnego. Pan Ko miał pewne podejrzenia co do szkoły lotniczej, ale udało mi się go przekonać że sprawa jest jak najbardziej serio. Na koniec rzucił „welcome to America”, a zaraz później „neext”. W ogóle „welcome to America” zdążyłem usłyszeć już kilka razy i nie wiem czy to gościnność czy raczej duma.

Po odebraniu i ponownym nadaniu bagażu, udałem się do pociągu, który zawiózł mnie do terminalu C. A tam kolejna kolejka, tym razem security checkpoint. 20 minut nie moje. Dalej już było łatwiej, znalazłem łazienkę, trochę się odświeżyłem i przebrałem i od razu lepiej się poczułem. Nie wiedząc czy na kolejnym locie dadzą się wystarczająco najeść kupiłem sobie kawałek pizzy, wymieniłem $5 na ćwierćdolarówki i zatelefonowałem z automatu do domu. Dawno już nie korzystałem z automatu i chciałem koniecznie sporóbować.

Czekając na boarding przyglądałem się pracy ludzi na płycie lotniska. Najbardziej zdziwiło mnie, że cała ta ogromna ilość różnych pojazdów porusza się zupełnie jak chce i którędy chce – łącznie z radiowozami które z jakiegoś powodu błąkały się na sygnale w te i we wte. W końcu zwołali boarding, zająłem swoje miejsce, po czym przyszła jakaś pani i twierdzi że to jej fotel i nawet ma na to dowód. To niedobrze… Szybko się jednak wyjaśniło, że po prostu siadłem w złym rzędzie, co jednak wyszło mi na dobre, bo przeniosłem się do rzędu w którym siedzi tylko jedna dziewczynka przy przejściu, więc mam mnóstwo miejsca i jednocześnie dostęp do okna. A wygoda na tym locie jest równie ważna, bo z EWR do PDX jest 6 godzin!

Okno jest fajne, na poprzednim locie upewniłem się że kapitan nie pomylił kontynentów – 7 pasmowe autostrady, ulice od linijki, wielkie parkingi, to musi być tu. Na tym locie podziwiałem już przepiękny czerwony zachód słonca, który uciekł pomimo że próbowaliśmy go dogonić. Teraz zapadł zmrok, i dokonuję kolejnych obserwacji –  mnóstwo jest obiektów latających, nie tylko tych dużych, ale też małych samolotów, na różnych wysokościach. Widziałem też sporo zielonych beaconów na ziemi, jeżeli to są lotniska, to w zaludnionych obszarach jest ich całkiem sporo. Na razie jednak przelatujemy nad jakąś czarną dziurą, czyli czymś co reprezuntuje 97% powierzchni Stanów Zjedniczonych. Skorzystam więc z okazji i może zdrzemnę się przynajmniej chwilę…

***

Udało mie się trochę pooglądać powieki, choć nie za długo. Fajnie jednak się tak człowiek co kilka minut budzi i zasypia, aż w pewnym momencie umysł się gubi i pyta: gdzie ja jestem? Doleciałem do Portland o planowej godzinie, na lotnisku wszystko bardzo sprawnie urządzone, od razu odbieram bagaże i szukam Łukasza i Gosi, którzy mieli mnie odebrać (Łukasz jak wspominałem poprzednio jest już tu chwilę i szkoli się na śmigłowcach, zostaje jeszcze miesiąc). Chwilę się błąkałem zanim wpadłem na pomysł, że pewnie czekają na zewnątrz – i tak też było. Załadowałem bagaże i pojechaliśmy do Hillsboro. Bez ruchu to dość krótka podróż, nie wiem, może 35 minut.

Najpierw odwiedziliśmy szkołę. Akurat była otwarta furtka, więc weszliśmy na plac. Duuuuużo samolotów. Nie wiem ile, ale dużo… Otwarłem kopertę ze szkoły, którą miał dla mnie Łukasz, wyjąłem klucz do mieszkania i pojechaliśmy na miejsce. W sumie to bardzo blisko, samochodem minutę, może dwie. Ale i tak przestrzenie są tu ogromne, jeszcze na ten temat napiszę w osobnym poście. W mieszkaniu zastałem mojego współlokatora, ale o tym wszystkim będzie jeszcze okazja wspomnieć. Mamy internet, to jest najważniejsze. Mam też rower, pożyczony od Łukasza, a raczej właścicielki mieszkania które wynajmuje, więc mam czym pojechać załatwić jutro pierwsze sprawy. Po zostawieniu bagaży pojwchaliśmy jeszcze na mały rekonesans okolicy, moi wspaniali przewodnicy pokazali mi najbliższe sklepy, nawet wstąpiliśmy do całodobowego Wilco. Ceny podobne jak u nas, ale to tani sklep. Napiszę teraz tylko pierwsze wrażenie – wszystko jest WIELKIE. Gotowe pizze nie zmieściłyby się do polskiego piekarnika, a piersi z kurczaka pakowane są minimum po 8 sztuk. Kupiłem zgrzewkę wody i jakąś kanapkę na śniadanie, jutro tu przyjadę na rowerze wszystko na spokojnie pooglądać.

Wróciłem do mieszkania, Łukasz z Gosią pojechali w 20-godzinną podróż do Los Angeles na szkolenie w siedzibie Robinsona, a ja położyłem się spać.

P.S. Miałem wrzucić zdjęcia, ale wciaż nie mam laptopa, więc zrobię to kiedy indziej.

4 komentarzy do wpisu “Day 1 – początek

  1. Poczatek Twojego opowiadania przypomnial mi jak to sie pakowalem w lipcu i wyjezdzalem 6 stref czasowych na wschód;)

    Śmiesznie to Twoje miasteczko wyglada, przygladnalem mu sie na Google StreetView

  2. No w centrum to nie ma wiele rzeczy, ogolnie wszystko co czlowiekowi potrzeba jest przy Cornell Rd. :) Ale jest bardzo czysto i meksykole kosza trawniki dwa razy dziennie. Ja mieszkam na rogu NE Cornell Rd. i NE 51st Ave jesli chcesz sobie zobaczyc, dokladnie to idealnie naprzeciwko znaku Intela (po drugiej stronie ulicy).

  3. Nie, nooo….
    jak tak mozna ?
    ruszasz i nie informujesz stalych czytelnikow?

    przez przypadek tu zajrzalem i … tyle czytania :-))

    ps:
    trzymaj sie i powodzenia

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *